Wczesne lata. Pierwszy niewinny i fajny kontakt.
Mój pierwszy kontakt z Native Speakrami miałam około 2000 roku, kiedy zaczęłam pracować dla (wówczas chyba największej) szkoły językowej YES w Rzeszowie. Dziś już o niej nie słychać, nie jestem pewna, ale chyba już jej nie ma.
Jeździliśmy wtedy, a raczej byliśmy wożeni do Good Year – fabryki opon w Dębicy. Poznałam wtedy trójkę Native’ów: Sandy, Jude’a i John’a (imiona oczywiście zmieniłam).
Sandy była sporo starsza ode mnie i była świetna specjalistką, bardzo podziwianą i fajną – ja ja uwielbiałam bo była silną osobowością, miała swoje „curiosities” i gwizdała na to czy się to komuś podoba czy nie. Była super. Naprawdę żałuję że straciłam z nią kontakt.
Jude był młodym chłopakiem, świeżo ożenionym z dziewczyną spod Rzeszowa. Lubiał chyba imprezować bo w zasadzie tylko o tym mówił, ale też był fajny, taki sobie żartowniś. Natomiast John’a bałam się bo był jakimś uniwersyteckim profesorem (nie wiem czemu więc przyjechał do Polski uczyć robotników) i „nosił to na czole” czyli jednym zdaniem była bardzo ważny! Raz mnie opierniczył bo kiedy dzieliliśmy jedną grupę, przez pomyłkę zrobiłam jego materiał…
Te osoby były całkiem OK dla mnie jako „fellow teacher’a” nic do nich nie miałam ani oni do mnie.
Potem, kiedy otworzyliśmy naszą własną szkołę angielskiego, Union Jack były już prawie same „wesołe sytuacje” i problemy.
Po 7 latach…
W 2007 jeszcze pracowałam z samymi Polakami, grupek było parę i nie było większych zgrzytów. Pierwszego Native Speaker’a poznałam kiedy po prostu przyszedł do mnie z ulicy: Robert. Znany w Rzeszowie Amerykanin.
Drogi był dla nas, ale bardzo sympatyczny, elokwentny i oczarował nas wszystkie bo zawsze prawił komplementy. Lubię go do dziś. Przynosił mi sterty starych gazet anglojęzycznych.
Potem był Michael. Fajny, młody, przystojny, z ciężarną dziewczyną gdzieś pod Rzeszowem, wkrótce miał być ślub i sielanka.
Michael byl mega lubiany. Miał wiele zainteresowań. Znał karciane sztuczki i dowcipy i na jego lekcjach uczniowie rżeli ze śmiechu. Współpraca się w miarę się układała az do momentu kiedy przestała. Wrócił do Anglii po jakiejś burzliwej awanturze z niedoszłym teściem. Po jego wyjeździe miałam duży problem bo uczniowie rozbestwieni nie chcieli się uczyć, a tu matura za pasem.
Michael później jeszcze wrócił z propozycją współpracy, i nawet chętnie bym go zatrudniła znowu, bo przyszedł się przywitać, ale nie odpowiadał na moje telefony ani maile… Potem przychodził jeszcze dwa razy ale byłam zła i nie chciałam z nim rozmawiać jak mnie tak już raz wystrychnął na dudka.
No i właśnie wtedy zaczęła się jakaś taka zła passa do Native Speakers.
Aha, jeszcze nie.
Jeszcze był Daniel – 50-cio letni brytyjski prawnik. Chodząca perfekcja: krawat, garnitur, stukające buty (nie znam ich nazwy ale na pewno jakąś mają) i wyczerpujący konspekt na każde zajęcia. Poleciła mi go dobra koleżanka. Oczywiście, wszystko dobre co się kończy: Daniel wyjechał do swojej (dużo młodszej) dziewczyny na Kostarykę i słuch po nim zaginął.
Później była seria młodych, kompletnie niedoświadczonych (choć dość biegle udających doświadczenie) ludzi, którzy okazywali się dziwnie pechowi. Jednemu z nich żona poroniła i nie mógł przyjść na lekcję, o czym powiadomił na pięć minut przed zajęciami, no ale tym poronieniem zamknął mi usta, potem też była Anna Lee (dwojga imion). Ta to zrobiła mi myk. Poszła na zajęcia do VIPa w lokalnej firmie i…. więcej jej nie widziałam. Książki ktoś podrzucił nam pod drzwi Union Jack…
Potem był fajny gość L. o żeńskim imieniu, też wywinął numer: sms dostałam 3 godziny przed lekcją że niestety jest chory w szpitalu…. i przez miesiąc cisza… A po miesiącu był zdziwiony że nie chciałam z nim rozmawiać, no bo jak to, przecież przedtem był w porządku, o co mi w ogóle chodzi.
Był też jeden Czech i jeden Węgier udający Amerykanów i to już właściwie koniec, jeśli nie liczyć gościa z Empiku, o imieniu Erwin. Przyszedł z ulicy, zajął mi 2 godziny cennego czasu i więcej go nie widziałam. Też nie odpowiadał na telefony ani sms-y.
No i był też czarnoskóry pan, z Polibudy podobno, ale jak na Native Speaker’a miał bardzo afrykański akcent.
Uff teraz to juz naprawdę koniec przygód.
Wielu z tych Native Speakers kosztowało naszą szkołę olbrzymie pieniądze: 300% zwykłej rynkowej stawki polskiego nauczyciela, a mnie przyprawili o siwe włosy i nerwy jak z waty.
Czy Native Speakers są warci swojej renomy? Generalnie, moim zdaniem: NIE. Nie znają gramatyki swojego języka ani procesu nauczania. Oprócz dwóch, reszta z nich nie miała nawet przyzwoitości tudzież etyki pracy i zawsze były jakieś między nami jakieś zgrzyty.
Dziś nie pracuję już z obcokrajowcami. Na Roberta nas nie stać – jego stawka to już 600% rynkowej, a Daniel gdzieś w ciepłych krajach…
Co oo tym sądzicie? Czy wy mieliście swoje perypetie?